Człowiek uczy się przez całe życie. Najbardziej lubię te momenty, gdy podczas szkolenia, które prowadzę, dowiaduję się czegoś nowego – od uczestników, którzy chcą się podzielić swoją unikatową wiedzą.
Ostatnio podczas omawiania tematu ścieżki Klienta, chcąc zaktywizować uczestników, zadałem niewinne pytanie:
– Co powiecie mi o przymierzalniach?
– Śmierdzi – spontanicznie odpowiedziała uczestniczka szkolenia.
Przez chwilę nie wiedziałem, jak zareagować, ale na szczęście wszyscy buchnęli śmiechem i dzięki temu rozluźnieniu wszyscy się zaangażowali i mieli coś do powiedzania. I tak rozmawialiśmy o przymierzalniach chyba z pół godziny zastanawiając się gdzie powinny być umiejscowione, jak powinny wyglądać, co w nich przeszkadza (np. brzydki zapach właśnie) czy pomagają czy przeszkadzają w sprzedaży i osiąganiu odpowiednich wskaźników sprzedażowych (pisałem też o tym tu: https://morethanvm.com/blog/czas-by-sie-zatrzymac/).
To zdarzenie przypomniało mi o wielu zabawno-przerażających historiach z mojego życia jako szkoleniowca visual merchandisingu.
Pewnego razu na szkoleniu dla zaawansowanych, gdy rozmawialiśmy o witrynach, kompozycji, spójności tematycznej przekazu, zapytałem o często stosowane, wciąż powracające dekoracje w oknach wystawowych i ich symbolikę. Padały różne odpowiedzi. I wtem:
– No i jeszcze te…
(wszyscy zastanawiamy się o co chodzi)
– Te… zapomniałam słowa…często używają ich w H&M’ie- uczestniczka szkolenia pokazała dłonią w lewo, w prawo, w lewo, w prawo. Coś jakby zyg-zag.
– Dzikie węże? –chciała podpowiedzieć inna.
Gdy po długiej chwili przestaliśmy się śmiać, w końcu wspólnie zrozumieliśmy, że chodziło o parawany. Jednocześnie sformułowanie „dzikie węże” na zawsze pozostało w moim słowniku jako idealne sformułowanie na dekoracje, które nijak się mają do komunikatu i całości witryny, jest ich za dużo. „Dzikie węże” są dowodem na to, że chcąc pokazać wszystko, nie pokazuje się nic. „Dzikie węże” to jedna z odmian podstawowego błędu: umieszczania na wystawie zbyt wielu różnorodnych towarów. Przynosi to odwrotny efekt od zamierzonego – zamiast przyciągającej wzrok, estetycznej ekspozycji, pojawia się odstraszający chaos i bałagan.
Moja ukochana anegdota na temat pracy dekoratora „powstała” podczas pewnego otwarcia salonu, gdzieś w środku Polski. Gdy po zaaranżowaniu całego wnętrza i witryn, chciałem poprowadzić szkolenie dla załogi, piękna, osiemnastoletnia sprzedawczyni powiedziała:
– Jak ja bym była vm’em i tak jeździła po całej Polsce, to bym nie szła do sklepu. Poszłabym na miasto i zwiedzała. Całą Polskę bym zwiedziła.
I tak piękne panie, drodzy panowie, życie jak w Madrycie, tu się pojedzie, tam się machnie paluszkiem. Samo się wszystko zrobi. A przecież visual merchandising to często po prostu ciężka praca fizyczna.
Jednak historyjka o zwiedzaniu jest dla mnie bardzo ważna. Stało się ona moim ulubionym wstępem do opowiadania czym w ogóle jest visual merchandsing. Uświadomiła mi też, że temat vm’u jest polem niewiedzy, że dużo osób, nawet z branży retail nie wie na czym to wszystko polega, że wciąż nie wiedzą czemu służy, jakie ma cele współczesny VM.
No właśnie – czym jest ten cały „fał-em”? Pasją. I nauką. I świetną zabawą również.
Komentarze